Przyszedl weekend, pogoda jak zawsze dopisuje, krotkie pakowanko i wypad na sandboarding. Hostel za 3$ z basenem w srodku oazy, puby, bary, a wokol tylko piach. Tak sie zlozylo, ze akurat w piatek wypadl Halloween wiec zabawa byla przednia. Impreza do bialego rana z Gringosami poprzebieranymi za cholera wie co, piwsko, muzyka.... Kolejny dzien spedzilismy glownie obijajac sie w basenie. Zebralismy sie w ostatniej chwili na pustynie by obczaic zachod Slonca. Wspinaczka na najwzysza wydme, po drodze zbieranie daktyli i wyglupy z decha. Doczolgalismy sie idealnie na godzine 18- najlepszy moment, kiedy Slonce topiac sie w wydmach powoli rozpala pustynie wszystkimi odcieniami koloru pomaranczowego. Zaszlo Slonce, niebo rozswietlilo sie tysiacem gwiazd, a my lezymy glowami w dol na stromej wydmie i nikt nawet nie mysli o powrocie do hostelu.
Kolega, ktory pracuje jako przewodnik musial wracac nastepnegop dnia do pracy wiec zabralismy sie z nim na jedna z jego wycieczek. Poplynelismy na pobliskie wyspy, by poogladac pingwiny, slonie morskie i kolonie ptakow w ich naturalnym srodowisku- takie male, peruwianskie Galapagos :)
poozdro